19 May 2016

Wojciech Balczun. Szef 300 tysięcy Ukraińców

Tomasz Kwaśniewski

19.05.2016 01:03

 

Wojciech Balczun

 

Nikt nie rozlicza prezesów z tego, że biegają maratony. A wszyscy się zastanawiają, jak to jest, że wyjdę na scenę i będę grał. Rozmowa z Wojciechem Balczunem, nowym prezesem Ukraińskich Kolei Państwowych i gitarzystą zespołu rockowego Chemia.

Prosto z Kijowa?

- Wróciłem dwa dni temu. A pojechałem tam dlatego, że od momentu, w którym zostałem ogłoszony zwycięzcą konkursu na szefa Ukraińskich Kolei Państwowych, zmienił się rząd na Ukrainie. No a powołanie na szefa największej, bo zatrudniającej 300 tys. ludzi ukraińskiej firmy, to jest decyzja polityczna wymagająca uzgodnienia między partiami. Tak więc po ogłoszeniu mojego zwycięstwa rozpoczęła się cała ta, nazwijmy to, polityczna gra, ale w końcu się udało, choć zbieranie podpisów trwało do ostatnich chwil, na przykład od mera Kijowa, czyli Witalija Kliczki. A potem jeszcze nowy premier, Wołodymyr Hrojsman, musiał to zaakceptować.

Ja pojechałem tam trzy dni temu i najpierw miałem spotkania m.in. z wicepremierem, a potem, na drugi dzień, z premierem, kolejnym wicepremierem oraz ministrem infrastruktury. A potem było już to oficjalne przesłuchanie mnie przez rząd.

W garniturze byłeś?

- Oczywiście.

Włosy w kucyk?

- Jasne.

I jak to wyglądało?

- Gigantyczna sala, wyglądająca jak balowa. Pośrodku wielki stół, za którym siedzą ministrowie, a naokoło, przy mniejszych, eksperci, przedstawiciele różnych instytucji. W sumie ze dwieście osób. Na czele, przy oddzielnym stole, jest stanowisko pana premiera, a obok mównica, na którą wchodzą różni goście, chyba głównie ministrowie, w każdym razie kiedy ja tam byłem, z mównicy przemawiał wicepremier Kubiw. Do tego vis-a-vis premiera ściana kamer i aparatów. Nie wiem, czy to zwyczajowe, czy wynikało z tego, że to było pierwsze posiedzenie nowego rządu, w każdym razie dziennikarzy było mnóstwo.

Mnie posadzono w kącie, razem z finalnym kandydatem na stanowisko szefa Poczty Ukraińskiej, bo proces rekrutacyjny dotyczył też kilku innych najważniejszych ukraińskich instytucji. No i w pewnym momencie premier zaczął mówić, że teraz będziemy podejmować uchwałę w sprawie wyboru prezesa Ukraińskich Kolei, proszę bardzo, gdzie jest pan Balczun, ja się wtedy wychyliłem, myślałem, że z tego miejsca będę się prezentował, ale on zaprosił mnie na mównicę i zaproponował, żebym zrobił to po polsku.

Ktoś cię tłumaczył?

- Nie, i moim zdaniem nie było potrzeby, bo to są języki dość zbliżone. A potem była sesja pytań, zadawano mi je po angielsku i po ukraińsku, na zasadzie, że skoro ja mówiłem po polsku i oni musieli się wysilić, to ja też powinienem.

O co cię pytali?

- Jak się odnoszę do kwestii ruchu bezwizowego. Zwiększenia potoków pasażerskich między Polską a Ukrainą. Jaki model biznesowy chcę implementować w firmie. Itd.

Czy będą zwolnienia?

- O to akurat się nie zapytali.

No i finalnie jednogłośnie zatwierdzili moją kandydaturę. A potem jeszcze się okazało, że całe to wydarzenie było transmitowane w telewizji na żywo.

A powiedziałeś jakieś słowo po ukraińsku?

- Nie, ale obiecałem, że będę się uczył ukraińskiego, bo bardzo mi zależy na komunikacji, ona jest kluczowa, jeśli się chce przekonać pracowników tak ogromnej firmy do swoich racji.

Widziałeś już swój gabinet?

- Nie, ale ponoć jest duży, elegancki i jest w nim wielkie akwarium z rybami.

Najbliższych współpracowników weźmiesz sobie z Polski?

- Może kilku.

Kiedy zaczynasz?

- Jak wynegocjuję kontrakt.

Chodzi o kasę?

- O warunki. To jednak kraj spoza Unii Europejskiej, muszę mieć więc ustalone warunki nie tylko finansowe, ale też związane z ubezpieczeniem medycznym, z moją własną odpowiedzialnością.

Chodzi o to, że jak jesteś prezesem i coś schrzanisz...

- To jest ubezpieczenie od odpowiedzialności za decyzje biznesowe.

Po zatwierdzeniu twojej kandydatury wsiadłeś w samolot...

-...i na drugi dzień grałem koncert. W jednym z warszawskich klubów. Charytatywny. Razem z kilkoma innymi znanymi zespołami zbieraliśmy pieniądze dla dziewczyny chorej na chłoniaka.

Czyli pojechałeś na Ukrainę, odebrałeś nominację na prezesa Ukraińskich Kolei Państwowych i na drugi dzień już grałeś koncert?

- Tak, a wcześniej jeszcze mieliśmy próbę.

Żonę masz?

- Od 25 lat tę samą.

I co ona robi?

- Ma swoje firmy, między innymi tę, która reprezentuje mój zespół Chemia. A oprócz tego praktycznie na jej barkach spoczywa cały dom. Bo ja, przy mojej aktywności, nie mam za wiele czasu.

Dzieciaki?

- Dwoje. Syn ma 24 lata, studiuje w Londynie, córka w tym roku skończy 13.

Przeniesiesz się do Kijowa z żoną i córką?

- Po co? Przecież to jest godzina piętnaście lotu.

Na weekendy będziesz wracał?

- Tak.

A co z zespołem?

- Jeśli będzie grał w weekendy, to ja też.

Rozumiem, że na razie jesteś bezrobotny?

- Nie, mam swoją firmę, działam w charakterze eksperta w różnych projektach związanych z transportem i z logistyką. Zresztą muzyka to też jest mój zawód. Nigdy nie byłem bezrobotny.

A jak to się w ogóle stało, że wziąłeś udział w konkursie na szefa Ukraińskich Kolei?

- Dowiedziałem się o nim pocztą pantoflową. We wrześniu. Ale nie byłem zainteresowany.

Kiedy się zdecydowałeś?

- W marcu.

Co się zmieniło w stosunku do września?

- Pojawiły się informacje, że jest wola ze strony ukraińskiej, żeby ten konkurs doprowadzić do końca. Żeby to był menedżer z Zachodu. Żeby mu stworzyć warunki do rzeczywistej naprawy firmy. No i żeby mu zaproponować komercyjne warunki, co jest nie bez znaczenia. Pracujemy w końcu nie tylko po to, by realizować misję.

Jak wygląda udział w takim konkursie?

- Złożyłem wszystkie wymagane dokumenty: prezentację, profil menedżerski, potwierdzone doświadczenie zawodowe itd. A potem odbyło się pierwsze przesłuchanie. Przez Skype'a.

Z jednej strony byłeś ty, a z drugiej?

- Cały komitet egzaminacyjny: ministrowie, przedstawiciele Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju, instytucji finansowych oraz ambasady Stanów Zjednoczonych.

A ty wtedy byłeś gdzie?

- W domu. W swoim gabinecie.

A potem zostałem poinformowany, że zostałem wyselekcjonowany do bezpośredniego spotkania w siedzibie premiera.

Pojechałeś i co?

- Półokrągły stół, za nim międzynarodowa komisja, a przed nim, pośrodku sali, stoliczek z krzesełkiem. Usiadłem i zaczęto mnie pytać. Padły też pytania o moją aktywność artystyczną.

Czy zażywa pan narkotyki?

- Nie, nie, no skąd. O zespół mnie pytali. Co mną kierowało, że go założyłem? Po co to robię?

Czy zamierza go pan zostawić?

- Tak, i oczywiście powiedziałem, że dalej będę grał. W ramach, rzecz jasna, wolnego czasu. Bo deklarując się jako profesjonalista, wiadomo, że mój fokus będzie nastawiony na firmę, na to, żeby nikomu nie dać argumentu, że coś tam robię na pół gwizdka. Ale jak mi zostanie czas, a zakładam, że zostanie, to kto mi zabroni zajmować się muzyką? Nikt nikogo nie rozlicza z tego, że biega maratony. Albo pasjonuje się motocyklami. A wszyscy się zastanawiają, jak to jest, że wyjdę na scenę i będę grał.

Gdy już było wiadomo, że wygrałem konkurs, to na szczeblu ministerstw ustalono, że jak będą mnie prezentować, to żeby uprzedzić ewentualny atak, że jakiś niepoważny facet zostaje prezesem tak wielkiej firmy, z jednej strony pokażą mój dorobek biznesowy, a z drugiej przedstawią mnie jako takiego polskiego Slavę Wakarczuka.

A kto to jest?

- Lider zespołu Okean Elzy - najpopularniejszego zespołu rockowego na Ukrainie. A do tego działacz społeczny, postać lubiana, bardzo szanowana.

Że niby ty jak on?

- Taki komunikat poszedł do mediów.

Coś jeszcze zapamiętałeś z tego przesłuchania?

- Że już potem spotkałem naprawdę fajnych ludzi. Świetnie wykształconych, dobrze mówiących po angielsku, otwartych na świat, bardzo chcących zmienić Ukrainę - przekonanych, że to może ostatnia szansa na to, by Ukraina poszła w stronę zachodniego świata.

Brałeś pod uwagę, że tam jest wojna?

- Jasne, nie jestem wariatem, szacuję każde ryzyko. W Kijowie oczywiście tego nie czuć, ale jak się czyta raporty z Ukrainy, to się okazuje, że tam ginie po 20 osób tygodniowo.

I jak to uwzględniłeś?

- Liczę na to, że ten konflikt się nie rozwinie, ale raczej zakończy. A poza tym, skoro do konkursu zgłosili się ludzie z Kanady, ze Stanów i oni nie boją się tam przyjechać, spróbować, to dlaczego ja mam się bać. Przecież ja mam bliżej.

A skąd ty się w ogóle wziąłeś?

- Z Elbląga - tam się urodziłem. Przypadkiem.

No tak, bo moi rodzice poznali się we Wrocławiu, ale tuż przed moim urodzeniem tata został skierowany do Elbląga - był wojskowym, przez wiele lat komendantem Szkoły Podchorążych Rezerwy. Dziś jest już na emeryturze.

A mama?

- Uczy polskiego w warszawskim liceum. Bo rodzice przenieśli się do Warszawy. W każdym razie ja do podstawówki, do liceum chodziłem w Elblągu, na studia wyjechałem do Katowic.

A gitara pojawia się kiedy?

- Miałem 12-13 lat, jak tata przyniósł gitarę marki Kosmos - radziecką, czerwoną, ciężką jak cholera, za to elektryczną, można ją było podpiąć. Miałem wielką kolumnę ze wzmacniaczem u siebie w pokoju, w naszym mieszkaniu w bloku.

I rodzice ci pozwalali?

- Buntowali się strasznie, ale uważali, że mi przejdzie. Zwłaszcza tata.

W domu panował dryl?

- Była próba drylu. Tata miał pewne schematy zakodowane, jak powinna wyglądać relacja ojca z synem, ale ja byłem dosyć krnąbrny. Nosiłem długie włosy, dżinsową katanę i miałem mnóstwo kolegów metalowców, z którymi jeździłem na koncerty. Czasem bez pozwolenia.

Uciekałeś po prostu.

- Nie to, że nagminnie. W 1987 roku pojechałem bez pozwolenia na "Metalmanię" do Katowic.

I jak wróciłeś?

- To miałem katanę pełną autografów od moich idoli, między innymi od Marka Piekarczyka z TSA. No i niestety odbyło się uroczyste pranie, w mojej obecności, tych autografów.

Ojciec wrzucił ją do pralki czy tobie kazał prać?

- Mama chyba ją w wannie prała.

Dobrze się uczyłeś?

- Z każdym rokiem lepiej. Byłem też redaktorem gazetki szkolnej, bo wtedy chciałem zostać dziennikarzem. I dlatego właśnie znalazłem się na Śląsku, bo dziennikarstwo w tamtym czasie było jedynie w Katowicach i w Warszawie.

A dlaczego wybrałeś Katowice, a nie stolicę?

- Bo niedaleko, w Bielsku, mieszkał mój wuj, brat mojej mamy, profesor filozofii Wojciech Kaute - mój guru intelektualny. I ja wtedy prawie co weekend do niego jeździłem, żeby dyskutować o filozofii, polityce, historii doktryn politycznych, o polskości i jej istocie.

Wuj miał też swobodę w rozmowie o seksie. Co dla mnie jako młodego człowieka było niezmiernie cenne, bo mogłem z mężczyzną o wiele ode mnie starszym o tych sprawach porozmawiać. Dużo rozmawialiśmy o kobietach.

I co on na przykład ci mówił?

- Żeby nie kierować się egoizmem, ale też niespecjalnie podlegać narzuconym przez świat konwenansom.

"Nie żeń się od razu, jak się zakochasz".

- Akurat szybko się ożeniłem i jestem szczęśliwy. A jeśli chodzi o wuja, to on mi zawsze mówił: "Wojtek, już niedługo zobaczysz, że to, co dziś jest szokujące, wkrótce będzie normą".

Na przykład co?

- Otwartość obyczajowa, którą dzisiaj mamy. I której już nawet nie zauważamy.

O homoseksualizmie też rozmawialiście?

- O tym akurat nie.

A jeśli chodzi o Boga?

- Wuj, jak by to powiedzieć delikatnie, nie jest osobą religijną. Co nie zmienia faktu, że rozmawialiśmy o religii, ale skupiając się raczej na jej filozoficznych podwalinach.

Moi rodzice są bardzo religijni.

Nie wojujesz z Kościołem?

- Absolutnie. Mam nawet przyjaciół wśród księży, kiedyś też uczestniczyłem w różnych wydarzeniach religijnych i teraz też z wielkim szacunkiem, pokorą do tego podchodzę. A to dlatego, że szanuję tradycję, to, w jakim duchu zostałem wychowany. W ogóle mam w sobie dużo szacunku do poglądów odmiennych od moich.

Uważam, że największą wartością w życiu jest wolność. Również światopoglądowa. Chodzi tylko o to, żeby nie wchodzić w przestrzeń wolności innych.

Ślub wziąłeś kościelny?

- Tak.

Dzieci ochrzciłeś?

- Tak.

Chodzisz do Kościoła?

- Czasem.

Czyli jesteś katolikiem?

- Raczej osobą przepełnioną wątpliwościami. Bo ja cały czas szukam odpowiedzi na fundamentalne pytania: po co tu jesteśmy? Czy jest coś po?

Po co tu jesteśmy?

- Żeby życie przeżyć najefektywniej. Bo niezależnie od tego, czy jest coś po, czy nie, uważam, że życie to dar, którego nie można zmarnować.

Efektywnie, czyli?

- Ciężko pracować. Mieć marzenia. Dążyć do ich realizacji. Starać się pracować nad słabościami. Być coraz lepszym człowiekiem.

Marzyłeś o tym, żeby zostać prezesem Ukraińskich Kolei Państwowych?

- Nie, bo coś takiego to z reguły przypadek. Natomiast ja się temu poddaję, umiem podjąć ryzyko i jestem odważny w wyborach.

A marzyłeś o czym?

- Zawsze miałem poczucie, że muszę zrobić coś dużego. Zawsze!

Powiedziałeś, że z wujem gadałeś o polskości. Co to dla ciebie jest?

- Na pewno jesteśmy narodem, który ma pewne obciążenia. Przede wszystkim nie potrafimy cieszyć się z sukcesów, zwłaszcza innych. Zawsze dopatrujemy się jakichś złych rzeczy.

Podejrzliwi czy ostrożni?

- Raczej podejrzliwi. Niestety. Bo przez historię, różne tragiczne wydarzenia nie wyrobiliśmy w sobie poczucia ciągłości. Tego, że można coś planować, przekazywać z pokolenia na pokolenie. No i oczywiście jest jeszcze sfera światopoglądowa, czyli nasze "szlacheckie" dziedzictwo, które mocno na nas wpływa.

Na przykład?

- Kwestia liberum veto. Tego, że każdy ma prawo się wypowiedzieć w każdej sprawie, że każdy jest równy. A my przecież nie jesteśmy równi. Nie mamy takich samych żołądków. Powinniśmy więc kreować i absolutnie hołubić elity, bo to one są siłą państwa, narodu, one ciągną wszystko do góry, powodują, że każdemu się poprawia. No, ale u nas jest trochę takie anarchistyczne podejście. Na zasadzie: dobra, jasne, ale ja i tak wiem lepiej. A właśnie, że nie wiem! I dlatego świat wymyślił procedury, rozwiązania porządkujące materię, a przez to dające stabilność, poczucie bezpieczeństwa.

A co w polskości ci się podoba?

- Kreatywność - my nie jesteśmy zblokowani mentalnie. Myślenie w kategoriach porządku publicznego, procedur stwarza schematy, które czasami zamykają i ograniczają, a my potrafimy być innowacyjni. Nie boimy się wyzwań. Wyjścia poza nawias. Tylko trzeba stworzyć nam warunki.

A znajdujesz w sobie coś, co kojarzy ci się z polskością, a czego byś się pozbył?

- Jasne, na przykład to, że narzekam.

Na co?

- Tak generalnie. Ale też staram się to w sobie zdławić. Jak pojechałem teraz na Ukrainę i dowiedziałem się od premiera, jak bardzo ceni Polskę, w ogóle od ludzi, z którymi tam rozmawiałem, jak oni doceniają to, co zrobiliśmy, to powiedziałem sobie: kurczę, jest fajnie.

A dokładniej co ci powiedzieli?

- Że jesteśmy świetnym krajem, kapitalnym narodem, z wielkimi osiągnięciami cywilizacyjnymi, obywatelskimi, my byśmy chcieli zrobić dokładnie to, co wy, jesteście dla nas wzorem.

Te 25 lat, które przeszliście, to nieustające pasmo sukcesów. I to widać. Chociażby poprzez liczbę uśmiechniętych ludzi. Bo u nas, wbrew pozorom, ludzie się coraz częściej uśmiechają. A już na pewno młodzi.

To te stare dziady sobie skaczą do gardeł bez przerwy, ale młodzi są uśmiechnięci. Młodych mamy kapitalnych.

A czemu ty tak szybko się ożeniłeś?

- Po prostu zakochaliśmy się na studiach, a potem zdecydowaliśmy, że chcemy mieć dziecko. Świadomie. Naprawdę, nie było żadnej wpadki.

Dwudziestoparolatkowie?

- Wydawało mi się, że to będzie takie dopełnienie naszego uczucia.

Czyli poważna sprawa?

- Absolutnie. I też bardzo odpowiedzialnie podszedłem do wszystkiego, co było potem.

To znaczy?

- Na długi czas zakończyłem, nie chcę powiedzieć rockandrollowe życie, ale jak się jest wolnym, swobodnym, to człowiek żyje jednak według trochę innych zasad.

Musiałem udowodnić rodzinie, swojej, ale przede wszystkim żony, że jestem człowiekiem, nazwijmy to, z jajami, a nie jakimś gówniarzem z długimi włosami, który zaraz jej zrobi krzywdę.

Oni nie chcieli, żebyś z nią się żenił?

- Powiedzmy, że byli tym zszokowani. Bo przyjechał jakiś spoza i zabiera im ich skarb. No, a ja, od razu jak się pobraliśmy, przeszedłem na indywidualny tok studiów, nie zawaliłem żadnego egzaminu i pracowałem na dwa etaty.

Od siódmej rano do piętnastej w Ruchu SA.

W kiosku?

- W dyrekcji. Na stanowisku kontysty. Co polegało na tym, że jeździłem ze starszym panem w prochowcu, dużo palącym, i robiłem inwentaryzację w kioskach - mając zresztą alergię na kurz. Jednocześnie, żeby dorobić, od siedemnastej do piątej rano byłem stróżem, pilnowałem Polmozbytu w Katowicach.

A ona, jak rozumiem, zajmowała się wtedy dzieckiem?

- No i studiami.

Czyli od razu żeście się podzielili?

- Można tak powiedzieć.

A jak to się stało, że ty od razu w dyrekcji pracowałeś?

- Ale ja tam miałem najniższe możliwe stanowisko. Ja tam byłem nikim. Natomiast rzeczywiście szybko faktycznie zostałem dyrektorem.

Czego?

- Kilku oddziałów na Śląsku. Miałem 24 lata i byłem najmłodszym dyrektorem Ruchu SA.

A jak myślisz, czemu tak ci się to udało?

- To było zaraz po 1989 roku, a wtedy było duże ciśnienie na to, żeby brać ludzi młodych, nieskażonych poprzednim systemem. To się zdarza raz na sto lat, taka sytuacja, że człowiek dostaje szansę, która w normalnym porządku zwyczajnie nie ma się prawa zdarzyć.

A może ty masz specjalne umiejętności, które powodują, że robisz karierę?

- Mam dobrą pamięć i dobry, analityczny umysł - potrafię łączyć wątki, wyciągać wnioski, mam też makroperspektywę na wiele spraw. Tymczasem większość ludzi patrzy na świat poprzez pryzmat szczegółów i to powoduje, że nie są w stanie wejść na ten wyższy poziom. Jestem, myślę, też odważny.

Przykład?

- Każda sytuacja dotycząca mojego życia była obarczona ryzykiem: wyjazd z Elbląga na studia na drugi koniec Polski, gdzie do domu wróciłem dopiero po pół roku, bo nie było mnie stać, żeby jeździć w tę i z powrotem. Małżeństwo. Pójście do pracy w totalnie obce środowisko w wieku 22 lat. No a potem mijają dwa, trzy lata i trafiam do prywatnego wydawnictwa - Górnośląskiego Towarzystwa Prasowego - które wydawało wtedy "Trybunę Śląską", największy dziennik regionalny, nakładem przebijający dzienniki ogólnopolskie. I po jakimś czasie idę do szefa wydawnictwa, mówię, że mam koncepcję biznesową, mogę mu stworzyć firmę kolportażową. Do starszego pana tak mówię, a sam mam wtedy 25 lat.

A on?

- "Proszę przygotować projekt, jak pan przekona mnie i wspólników, to będziemy działać".

Przekonałem.

A jak wyglądało to twoje przedmałżeńskie rockandrollowe życie?

- W Elblągu miałem zespół. Poza tym na studiach z kolegą z roku założyłem duet. On śpiewał, ja grałem, dawaliśmy koncerty w klubach.

Ile płyt masz już na koncie?

- Cztery plus epka. Z czego ostatnia "Let me" ukazała się we wrześniu ubiegłego roku, ostatecznie w 19 krajach. Bo ja od razu miałem ambicję, żeby Chemia wyszła poza Polskę.

Ja ten zespół powoływałem już jako dorosły facet, i to jeszcze na dodatek będąc prezesem filmy kolejowej, w związku z czym nie było łatwo, chodzi mi o ostracyzm.

A na czym on polegał?

- Na nieufności. Zwłaszcza ze strony środowiska muzycznego. No bo my tu całe życie gramy, cierpimy biedę, wiadomo, muzyka to poświęcenie, a tu nagle przychodzi jakiś tam kolejarz, prezesik zarabiający niewyobrażalne pieniądze, bo to jest taka perspektywa, i co, on nagle ma być rock star?

Chleb nam będzie zabierał, bo ma fanaberię, żeby sobie pograć?

No i jak sobie z tym poradziłeś?

- Konsekwencją. Uporem. Uczciwością w podejściu do muzyki. Budowaniem relacji. Docenieniem przez poważnych muzyków z zagranicy, którzy nas zauważyli, zaczęli nam pomagać - to były argumenty, żeby nas zacząć akceptować. Choć może lepiej powiedzieć: przyjąć, że jesteśmy.

A w związku z tym gdzie już zagraliście?

- Na Orange Warsaw Festival. Na Woodstocku. W Jarocinie. Na Sonisphere Festival - przed Metallicą i Anthraxem. W ubiegłym roku zagraliśmy europejską trasę z zespołem Skindred. Graliśmy też z nimi trasę w Wielkiej Brytanii. Trasę w Kanadzie. Festiwal w Rosji. W Luksemburgu. Na Ibizie. W Los Angeles.

A jak już będziesz tym prezesem Ukraińskich Kolei Państwowych i będzie jakiś koncert zagraniczny, nie mówiąc już o trasie, to co wtedy zrobisz?

- Jeżeli nie będę mógł, to zamiast mnie pojedzie mój zastępca.

Nie boisz się, że cię wygryzie ze składu?

- Nie może mnie wygryźć z czegoś, co jest moje.

Wróćmy do twojego rockandrollowego, przedmałżeńskiego życia.

- Duży dystans do świata. Sporo imprez...

Wóda?

- I tylko to. Nigdy nie wszedłem w inne rzeczy, i nie wejdę.

Jesteś za legalizacją marihuany?

- Mój syn jest.

A ty?

- Chyba też, bo uważam, że im więcej rzeczy jest dozwolonych, tym mniej jest patologii.

A jeśli chodzi o fanki?

- Powiem krótko: zdarzały się.

A potem poznajesz żonę i to naprawdę się tak wycisza?

- Do tego stopnia, że przestaję grać w zespołach. Na kilka lat. A potem jest rok 1997, poznaję Andrzeja Nowickiego "Karakuła" - basistę Perfectu, który między innymi skomponował "Niepokonanych". I dzieje się tak, że on przyjeżdża do mnie, widzi gitarę, pyta, czy gram, ja, że wymyślam przeróżne rzeczy, no to zagraj, gram, a wtedy on: "Musimy coś z tym zrobić". I wtedy mnie jakby ktoś w duszy światełko zaświecił.

Wziął te moje rzeczy, jakieś aranżacje zaczął przygotowywać, bo płytę mieliśmy zrobić. A tu nagle dzwoni jego syn, mówi, że ojciec umarł. A jeszcze dzień wcześniej, wieczorem, "Karakuł" u mnie był, puszczał mi z takiego magnetofoniku, jak zaaranżował jeden z moich pomysłów.

Tak mnie to trafiło, że wylądowałem w szpitalu, pod kroplówką. No, ale to, co on we mnie wzbudził, już zostało. I od tego momentu de facto zaczął się mój powrót do poważnego grania.

A zawodowo to gdzie ty wtedy byłeś?

- Chyba szedłem do Poczty Polskiej. Na dyrektora marketingu. A z Poczty poszedłem do banku.

Jak to się robi: tu Ruch, tu wydawnictwo, tu poczta, tu bank - wszystko jest jeden pies?

- Ale cały czas to był marketing.

Marketing to jest to, że się mówi, że my jesteśmy najlepsi?

- Akurat ja byłem w innej części, nie tej promocyjnej, tylko w analitycznej. To znaczy w banku, bo w Poczcie Polskiej odpowiadałem za wszystko. W banku, jako zastępca dyrektora departamentu marketingu detalicznego, zajmowałem się strategią produktową.

Czyli?

- Produkt bankowy to jest coś abstrakcyjnego. No bo nie możesz go fizycznie dotknąć. Jedynym produktem bankowym, którego można dotknąć, jest karta płatnicza. Wtedy karta płatnicza była jedynie narzędziem do płacenia. No a ja spowodowałem, oczywiście wraz ze współpracownikami, że ona już nie była tylko czymś takim. My stworzyliśmy koncepcję, że karta to jest nośnik przekazu, również emocjonalnego - i to był przełom dla bankowości.

Chodzi ci o te obrazki, napisy na kartach?

- Tak. Nagle zrobiliśmy karty tak zwane cobrendowe, na przykład z MasterCardem kartę poświęconą Lidze Mistrzów. I ona w kilka miesięcy została sprzedana w nakładzie 75 tysięcy sztuk. A ja zostałem zaproszony przez MasterCard na wielki event we Frankfurcie, gdzie mój case przedstawiono całemu światu jako wzorcowy. Bo nikt tego wtedy nie robił w ten sposób.

A jaka jest korzyść ze sprzedaży karty?

- Bank na tym zarabia. Bo każda sprzedana karta to jest przecież transakcja.

Odpowiadałeś też za kredyty frankowe?

- Tylko w ten sposób, że sam go wziąłem.

Przecież wiedziałeś, że to jest produkt cokolwiek wadliwy.

- Ale na początku było tak, że kredyt we frankach miał dużo niższe oprocentowanie, a jako że kurs był dość stabilny, więc wszyscy uznawali, że nie ma ryzyka. Ja nawet zrobiłem taki numer, że zamieniłem kredyt złotówkowy na frankowy. Bo kredyt złotówkowy oznaczał dla mnie, że musiałem płacić o 2,5 tysiąca większą ratę. No, a potem się wydarzyło to, co niestety jest integralną częścią brania kredytów w walucie innej, niż się zarabia, czyli ryzyko kursowe, nastąpił drastyczny wzrost kursu franka i nagle jak została przeliczona kwota, to się okazało, że ja tego kredytu prawie w ogóle nie spłacam.

Są tacy, co mówią, że banki grają nieuczciwie, nabijają nas w butelkę. A twoja opowieść o bankach jest jaka?

- Że to jest biznes jak każdy inny, a w związku z tym ci, którzy tam pracują, chcą mieć wyniki. Bo one się przekładają na ich wynagrodzenia. W związku z tym każdy dąży do tego, żeby mieć jak największą sprzedaż. Wszystkimi możliwymi sposobami. A to powoduje, że tworzy się błędne koło, które z czasem zaczyna produkować coś, co zwyczajnie jest złe.

Ty też byłeś na prowizji?

- Nie, ja byłem na pensji. A moja premia była uzależniona od oceny, a nie od sprzedaży, bo ja niczego nie sprzedawałem.

Wyczytałem, że w tym banku zrobiłeś karierę oszałamiającą - w ciągu kilku lat zostałeś dyrektorem zarządzającym.

- Rzeczywiście mocno mnie tam doceniali.

W tym czasie rodzi się twoje drugie dziecko, a ty w domu jesteś gościem?

- Zaraz gościem. Oczywiście miałem sporo przerwanych urlopów, ważnych telefonów, kiedy byliśmy razem, ale też zawsze pilnowałem, żebyśmy gdzieś wyjeżdżali.

"Zawsze pilnowałem", a prawda jest jaka?

- Na pewno jeden, dwa wspólne urlopy w roku.

Jeśli chcemy coś osiągnąć, dążymy do perfekcji, to zawsze się to odbywa dużym kosztem. Gdybym miał inną żonę, to nie osiągnąłbym tego, co osiągnąłem. Bo to ona przejęła na siebie gigantyczny ciężar i odpowiedzialność, jednym słowem stworzyła mi warunki. Jakby mi mówiła: "Nie, no ciebie ciągle nie ma, ty powinieneś tutaj być" - to w życiu nic by mi nie wyszło.

Nigdy się o to nie kłóciliście?

- My się nie kłócimy. Tylko czasami mamy trudniejsze rozmowy na ten temat. No, ale jak ktoś jest sfokusowany na poważnych zawodowych celach, to nie da się tak przestawić mózgu: dobra, to teraz jestem tatusiem, który o piętnastej wraca do domu, wkłada kapcie, robi lekcje z córką, a potem idzie z nią na basen czy na rolki - chciałbym mieć taką umiejętność, ale niestety jej nie mam. I to jest to, o co żona, od czasu do czasu, ma do mnie pretensje.

Nigdy nie postawiła ci ultimatum?

- Nie, i za to jej jestem wdzięczny.

Po banku zostajesz przewodniczącym rady nadzorczej PKP SA.

- Przewodniczącym zostaję wtedy, kiedy jeszcze jestem w banku.

A dlaczego ty w ogóle tam poszedłeś?

- Bo dostałem taką propozycję i uznałem, że to będzie coś ciekawego, coś nowego, czego mogę się nauczyć. A poza tym to prestiżowa sprawa być szefem rady nadzorczej całej polskiej kolei.

A kto cię uczynił tym przewodniczącym?

- Jerzy Polaczek, minister transportu w rządzie PiS. On wtedy szukał osoby, która nie jest związana z układami kolejowymi, a ja byłem człowiekiem z dobrą reputacją, z sektora finansowego, bez jakichkolwiek ogonów.

Wszedłeś na grząski grunt i to, jak rozumiem, bez żadnego zaplecza politycznego?

- Zawsze się starałem, również potem, jak zostałem prezesem PKP Cargo, nie wchodzić w politykę, w ogóle politycznie się nie definiować - ja jestem człowiekiem do wynajęcia, który ma dobrze wykonać swoją pracę, i tyle.

A co należy do obowiązków szefa rady nadzorczej PKP SA? Co musiałeś robić?

- Wykonywać swoje obowiązki kodeksowe.

Rady nadzorcze są zwoływane w trybie określonym w statucie spółki po to, żeby weryfikować działania zarządu. Akceptować strategię. To, co wykracza poza kompetencje zwykłego zarządu. Na przykład zaciąganie zobowiązań powyżej jakiejś tam kwoty. Czyli normalny, bieżący nadzór nad działalnością firmy.

Na taką radę jeździ się raz w miesiącu?

- Wszystko jest uzależnione od potrzeb spółki. Może być więc tak, że raz w miesiącu, ale może, że trzy razy w tygodniu.

I za każde posiedzenie dostaje się zapłatę?

- Z reguły wynagrodzenie jest miesięczne.

Ile?

- W ogóle to jest tak, że nie powinno się traktować bycia w radzie nadzorczej jako źródła pieniędzy. To jest źródło prestiżu. Bo wynagrodzenie, zwłaszcza w spółkach skarbu państwa, przynajmniej w moich czasach, przy bardzo dużej odpowiedzialności, również osobistej, wynosiło 2-2,5 tys. zł.

Potem byłeś jeszcze przewodniczącym rady nadzorczej LOT-u...

- To już było wtedy, kiedy byłem prezesem PKP Cargo.

Ty zawsze tak na zakładkę?

- To są tak zwane zajęcia dodatkowe.

A potem, w 2008 roku, zostałeś prezesem PKP Cargo. Strata roczna spółki wynosiła wtedy ponad 178 mln zł. Rok później: 500 mln zł. Ale jak odchodziłeś, w 2013 roku, spółka miała zysk w wysokości 340 mln zł - i to jest jedna opowieść. Bo druga jest taka, że w kiedy zostałeś prezesem, w spółce pracowało 44 tysiące osób, a jak odchodziłeś - 22 tysiące. Czyli wyrzuciłeś połowę ludzi, tak?

- Nie, ja zrestrukturyzowałem firmę.

Jak zostałem prezesem, to cały czas mówiłem, że nie przychodzę zwalniać, tylko ratować możliwie najwięcej miejsc pracy.

Zwalniając!

- Również, bo było oczywiste, że nie uratujemy wszystkich miejsc pracy. A to dlatego, że spółka była przewymiarowana.

Jasne, ale rezultat faktyczny był taki, że pracę straciła co druga osoba.

- To był długi proces, skomplikowany, oparty w dużej mierze na programie dobrowolnych odejść - strata w 2009 roku była przynajmniej w połowie efektem kosztów związanych z tym programem. A polegał on na tym, że pracownicy odchodzący dobrowolnie dostawali ponadstandardową odprawę.

Ile?

- Chyba około 30 tys. zł. Dokładnie już nie pamiętam.

Co stanowiło ekwiwalent ilu pensji?

- Chyba sześciu albo siedmiu, i tak, masz rację, to nie było dużo. Ale oni wiedzieli, że firma jest źle zorganizowana - pracownicy z reguły wiedzą to najlepiej. Dlatego też program dobrowolnych odejść powoduje, że oni się zgłaszają. Mimo wszystko.

No dobra, ale jak brzmiał ten komunikat dla pracowników?

- Przede wszystkim nauczyłem się w miarę dobrze firmy. Spotykałem się z ludźmi, czytałem materiały, wyjeżdżałem do miejsc na końcu Polski, żeby wejść do lokomotywowni, wagonowni, fizycznie dotknąć tego, jak wygląda kolejowa praca. I to mi dawało argumenty.

Jak jechałem spotkać się w lokomotywowni, gdzieś daleko, gdzie nawet dyrektor zakładu nie przyjeżdżał, a co dopiero prezes, i na to spotkanie przychodziło dwieście, trzysta osób, to ja im mówiłem: jak chcecie, to możecie mnie odwołać, na taczkach wywieźć, ale to nie zmieni obiektywnie złej sytuacji firmy. Tak więc zacznijmy dyskutować o tym, jak ją zmienić. I wtedy oni zaczynali zadawać mi pytania, które miały im udowodnić, że prezes, czyli ja, to jakiś spadochroniarz nic niewiedzący, który przyleciał z Warszawy. No, ale jak się okazywało, że ja wiem, ile kosztuje na przykład wymiana żarówki w lokomotywie EP07, to zaczynali na mnie patrzeć innym okiem: o, to jest facet, który coś tam wie.

Co nie zmienia faktu, że na koniec co drugi z nich musiał odejść.

- Tak, ale program dobrowolnych odejść to jest jednak jakaś forma konstruktywnej propozycji. My oczywiście robiliśmy to w dość specyficzny sposób, bo zapowiedziałem, że otwieram okno transferowe, do którego się można zgłosić i dostać dodatkowe świadczenie finansowe, ale jeżeli ktoś nie skorzysta, to niech będzie świadomy, że następny etap to są zwolnienia grupowe.

Ilu skorzystało?

- To tak po parę tysięcy odchodziło w różnych okresach. Z czego część była lokowana do innych spółek - tak więc to nie jest tak, że zwolniłem 22 tysiące osób.

Restrukturyzacja wiązała się również z obniżką wynagrodzenia?

- Tak.

Pensji prezesa?

- Również.

A co myślisz o pomyśle powiązania pensji prezesa z pensją najsłabiej opłacanej osoby w firmie. Na przykład dziesięć do jednego. Jak więc prezes podnosi sobie pensję, to o tyle samo wzrasta uposażenie tego pracownika. I odwrotnie.

- Uważam, że rola lidera, który potrafi nastawić organizację na pozytywną zmianę, jest kluczowa. Znalezienie takiego lidera jest więc warte każdych pieniędzy.

A z tą koleją na Ukrainie to co zamierzasz zrobić?

- To samo co z polską - mam nadzieję, że rozpocznę proces wielkiej, pozytywnej zmiany.

CV

Wojciech Balczun
Ur. 1970 w Elblągu, w kwietniu br. wygrał konkurs na szefa Ukraińskich Kolei Państwowych, które zatrudniają 300 tysięcy osób. Wcześniej był m.in. dyrektorem marketingu Poczty Polskiej, prezesem PKP Cargo. Jest liderem i gitarzystą zespołu rockowego Chemia

Comment

You must be logged in to comment. Register to create an account.

Next movie

#222 Dancer in the Dark

#222 Dancer in the Dark

12 May 2025, 3:00 pm

This isn't the last song, there's no violin, the choir is quiet, and no one takes a spin, this is the next to last song, and that's all...

Read more...

Log in

Register

Forgot password?

Last comments