Striptizerka miała zawał. Mann i Materna: co zrobić, żeby w Polsce nie było ponuro
Michał Nogaś
14 października 2017
Wojciech Mann: Jeśli kiedyś powiedziałem krytyczne zdanie na temat Opola, to moi słuchacze mówili: "Aha, nie podobały się panu piosenki? Konferansjerka?". Dzisiaj, kiedy nie podoba mi się Opole, to dowiaduję się, że jestem politycznie niepewny albo wręcz lewak
*Wojciech Mann – ur. w 1948 r., dziennikarz i krytyk muzyczny, związany z radiową Trójką
**Krzysztof Materna – ur. w 1948 r., satyryk, aktor, reżyser telewizyjny, konferansjer. Współtworzył m.in. program „60 minut na godzinę”. Był dyrektorem festiwali w Sopocie i Opolu
MICHAŁ NOGAŚ: Najtrudniej być prorokiem we własnym kraju. A wam się udało. W sieci ludzie dzielą się 20-letnimi skeczami z „Za chwilę dalszy ciąg programu”, dopatrując się w nich zapowiedzi wielu rzeczy, które dzieją się teraz.
WOJCIECH MANN:Gdyby wtedy, na początku lat 90., ktoś mi powiedział, że wdepniemy w taką Polskę, jaką mamy obecnie, nie uwierzyłbym.
KRZYSZTOF MATERNA: Nas nigdy nie interesowała taka czysta „bieżączka”, ale sedno spraw. Nasze skecze to nie była parodia postaci, tylko – jak ją nazywam – parodia merytoryczna. Weźmy skecz o pośle i redaktorze, który traci okulary, bo jest zbyt dociekliwy. Przecież to nie było o konkretnych politykach, tylko o arogancji władzy. Dlatego sprawdza się również dziś. Albo mój ulubiony – o PZPN-ie, z Wojtkiem w roli prezesa, który trwał 20 lat, dopóki nie pojawił się Zbigniew Boniek i całkowicie nie wywrócił aktualności tego skeczu. Po prostu są sprawy ponadczasowe, na które nakładaliśmy nasze poczucie humoru i absurd rzeczywistości.
W.M.: Bo jeżeli mamy odwzorować sytuację, która nas rozbawiła albo zdumiała swoją groteskowością, i przykleimy do tego konkretne nazwisko, to mnie nie bardzo śmieszy. Ot, skopiowanie życia. Co innego, jeżeli robimy esencję pewnych zachowań. Butny polityk, który uwierzył, że jeśli raz go wybrano, to już jest nieusuwalny, durny urzędnik – to postawy uniwersalne, żaden wynalazek jednej kadencji.
K.M.: Nas interesowały żarty abstrakcyjne, które w rzeczywistości dotyczyły rzeczywistości. Na przykład kiedy wprowadzano kasy fiskalne, zupełnie spontanicznie wymyśliliśmy skecz o kasie fiskalnej w toalecie. Okazało się, że proroczo.
W.M.: Robiąc te wygłupy, nie miałem poczucia misji. Za to trzymaliśmy się kilku zasad, w tym naczelnej: żadnej klaunady typu kopnąć w tyłek. Wolałem, żeby widz dopowiedział sobie puentę, wziął udział w naszym działaniu.
K.M.: I jeszcze sposób grania. Myśmy założyli, że skoro nie jesteśmy zawodowymi aktorami, nie ma najmniejszego sensu udawać paralityka, seplenić, robić karykatury. Myśmy po prostu byli. Jako siostra Irena nie wypychałem sobie piersi...
W.M.: ...nie było czego wypychać.
K.M.: I dzięki temu wpadłeś na pomysł, żeby mnie obmacać, a potem stwierdzić, że jestem równa kobieta.
W.M.: Dzisiaj, podejrzewam, to byłby mobbing albo przedmiotowe traktowanie kobiety. Nieobce, i to nieżartobliwie, niektórym chamom zwanym dziś „komentatorami”.
K.M.: Byliśmy sobą w naszych skeczach, a nie odgrywaliśmy je. To ogromna różnica. W Kabarecie Starszych Panów, w Dudku, w Owcy byli genialni aktorzy. Aktorstwo Wiesława Michnikowskiego było kabaretowe, a przecież najwyższej dramatycznej klasy. Dzisiaj środki aktorskie kabaretów opierają się na dużych okularach, sztucznych zębach...
W.M.: ...za krótkich spodniach.
K.M.: Nie mam środków zawodowych wyrazu, to się przynajmniej śmiesznie ubiorę.
Ja miałem pewien kłopot. Tak mnie śmieszyło aktorstwo Wojtka, czyli jego całkowity brak, że pękałem ze śmiechu na planie.
W.M.: Na samym początku usiłowaliśmy dyscyplinować redaktora Maternę, ponieważ on się notorycznie spontanicznie usmarkiwał. Ale przede wszystkim zobaczyłem reakcje ludzi produkujących program i od razu pomyślałem: zostawmy to. Jak Krzysiek się gotował, to prosiłem montażystę, żeby nie wycinał. Bo on tak po bożemu chciał robić porządek i wywalać brudy, a te brudy okazały się atutem.
Trochę cię znam i podejrzewam, że wykorzystywałeś takie sytuacje tylko po to, by dodatkowo pognębić kolegę.
W.M.: Ależ oczywiście! Gdy wyrywałem mu ząb, to mu wsadziłem całą rękę do ust. Musiał na to zareagować. Poza tym my większość rzeczy robiliśmy bez scenariusza, znając jedynie temat.
K.M.: Wiedzieliśmy, jakie odtwarzamy postacie, podejrzewaliśmy, że wiemy, do czego zmierzamy. Ale już nie do końca nam się udawało dojść do tego, co wymyśliliśmy jako puentę. Już w pierwszym odcinku odkryliśmy, że jak amator nauczy się tekstu, to jest nie do strawienia.
W.M.: Katastrofa!
K.M.: Mówi nie swoim głosem, udaje, piszczy, pilnuje interpunkcji. Z perspektywy czasu widzimy, co źle zrobiliśmy, ale gdybyśmy wtedy byli profesjonalni, wcale nie byłoby lepiej. U nas każdy dubel był gorszy. Najlepiej wychodził spontan. Na przykład Wojtek grał szefa zakładu, ja przyszedłem do niego jako kontroler, a on zapytał robotnika, którym był Grzesio Wasowski: „Jak się pan nazywa, bo zapomniałem?”. I Grzesio ze strachu wymyślił swoje nazwisko. A gdybyśmy się zwrócili do niego per, powiedzmy, panie Burawski, to on już byłby przygotowany i przedstawiłby się „Burawski” głosem Burawskiego takiego, jak go sobie wyobraził.
Mieliśmy dodatkowe szczęście, to były czasy, kiedy wszystko załatwiało się na twarz.
Nie wynajmowaliśmy pomieszczenia czy pleneru, tylko przychodziliśmy na stację benzynową i pytaliśmy, czy możemy coś nakręcić, a właściciel mówił: „Tylko mnie nie pokazujcie”. My na to, że skąd, że będzie o dystrybutorze – i się zgadzał.
W.M.: A dziś zezwolenia, zgody na wejścia z kamerą, „a proszę pana, moją twarz pan zasłoni”... Myśmy wchodzili z marszu w jakieś miejsce. I muszę z dumą powiedzieć, że ta bezczelna metoda sprawdziła się nam nawet w Nowym Jorku. Wjechaliśmy na samą górę Empire State Building z wielką zawodową kamerą, co było zakazane. Powiedzieliśmy ochronie, że to jest amatorski sprzęt, bo w Polsce amatorski sprzęt jest jeszcze taki duży.
K.M.: Ale był też moment mocno tragiczny z czarnoskórym obywatelem, który przypadkowo znalazł się w kadrze, gdy operator kręcił, jak przechodzę przez ulicę. I czarnoskóry obywatel...
W.M.: ...dodam, że bardzo dobrze zbudowany...
K.M.: ...sprzedający korale, mówi do Wojtka: „Give me this tape”. Był tak stanowczy, że nasz operator, niewiele myśląc, wyjął kasetę i mu oddał. A tamten wrzucił ją do kosza na śmieci, razem z 35 minutami programu. I Wojtek 40 minut najczystszą angielszczyzną, zwracając się per „mój czarny bracie”, negocjował zgodę.
W.M.: Wziąłem go na patent, tłumacząc różnicę między systemami SECAM i PAL. Że myśmy to nakręcili w SECAM, a SECAM to działa tylko we Francji i w bloku wschodnim.
K.M.: Z obrzydzeniem się schylił, włożył rękę do kosza i oddał taśmę.
Jaka była ta Polska ponad 20 lat temu?
W.M.: Jak mówił jeden z naszych kolegów, „Polska była krainą uśmiechu”. Absurd gonił absurd, była podwójna rzeczywistość, taka, jaka lawinowo rozwija się teraz, czyli jakiś kabaret, który się nazywał władzą, a pod tym kabaretem codzienność, normalnie pracujący ludzie, którzy tę władze kompletnie lekceważyli, bo ona często wykonywała rzeczy kompletnie głupie, a czasem groźne. Ludzie na dolnym poziomie tworzyli swój mikrowszechświat, a my z tego poziomu oglądaliśmy poziom górny i jego durnoty.
K.M.: Na przełomie lat 80. i 90. sam postój taksówek dawał materiał na tysiące skeczy. Stało się w kolejce, a taksówkarz wybierał, kogo i gdzie zawiezie.
W.M.: Państwo radziło sobie dobrze tylko w oficjalnych wiadomościach. W życiu nie było choćby wystarczająco dużo licencji dla taksówkarzy, komunalne przedsiębiorstwa taksówkowe miały za mało wozów, więc ludzie jeździli na łebka.
K.M.: Uber początków transformacji.
W.M.: Prywatni kierowcy podjeżdżali na postój i brali „dosiad” – pięć osób w mniej więcej tym samym kierunku, rozwożonych jak autobusem. To było zetknięcie przepisów krępujących swobodę i ludzkiego kombinowania.
K.M.: Niewiele się zmieniło, tylko otoczka jest inna.
W.M.: Dziś jest jeszcze gorzej, bo kiedyś zrzucało się na Ruskich, a teraz?
Ale uwaga – „Za chwilę dalszy ciąg programu” wcale nie było pierwsze. Może jeszcze gdzieś w swoich czeluściach telewizja ma taki cykl „Z duchem czasu”... Tam też zrobiliśmy kilka całkiem śmiesznych rzeczy.
K.M.: „Major Mann na rondzie Katowickim”.
W.M.: „Major Mann topi się w jeziorze w mundurze milicyjnym”.
K.M.: „Major Mann na Formule 1 robi wywiad z Alainem Prostem”.
Myśmy wyprzedzali czas w bardzo różnych dziedzinach. Na przykład działaliśmy współczesnym modelem medialnym. To znaczy sami robiliśmy akwizycję reklam, sami kręciliśmy klipy, program był przerywany reklamami i utrzymywaliśmy go z tego. A biuro reklamy telewizji publicznej składało się z jednego pokoju, w którym siedział taki pan i mówił, że to bardzo dobrze, że zarabiamy na swój program.
W tych reklamach zachwalaliśmy urządzenia dentystyczne, jakiś hotel, który się właśnie otwierał, wanny z wodotryskiem, anteny satelitarne. W niektórych sami występowaliśmy.
Czyli przerywanie filmów blokami reklamowymi to także wasza wina?
W.M.: Oczywiście.
I tegoroczny festiwal w Opolu też. Internet szaleje na punkcie dwóch skeczy o Opolu. W jednym półnagi Materna udaje, że śpiewa...
K.M.: Chyba twoim zdaniem udaje!
...w drugim całkowicie ubrany Mann udaje, że śpiewa, i rusza tyłeczkiem w stronę towarzyszących mu chórków. Amfiteatr świeci pustkami.
W.M.: Tylko u nas deszcz nie padał.
K.M.: I nie znaliśmy zawołania „Zróbcie hałas”.
W.M.: Ani „Łapki do góry”.
K.M.: „Jak się bawicie?”.
W.M.: Ale taka beznadziejna kokieteria, że się świetnie bawimy, ma piękną tradycję. Nasze satyryczne „Witam najlepszą na świecie polską opolską publiczność” to tak naprawdę odwołanie do konferansjerki z całych dekad najróżniejszych festiwali.
A przecież mieliśmy w Polsce fantastyczną tradycję konferansjerów. Był Fryderyk Jarosy, Kazimierz Rudzki, Lucjan Kydryński, Edward Dziewoński, ostatnimi laty, że wykonam ukłon, Krzysztof Materna... I równolegle z taką klasą mamy jakichś tragicznych facetów i facetki, którzy z promptera lub kartki dukają beznadziejnie trywialne teksty i wypaczają całym pokoleniom obraz konferansjerki.
K.M.: Konferansjer to zupełnie coś innego niż prezenter czy tak zwany gospodarz programu. Ktoś, kto przychodzi ze studia telewizyjnego do amfiteatru, kompletnie nie wie, jak się w nim odnaleźć. To inny rodzaj mówienia, inna fraza.
Wychowałem się przy mistrzach, mnie reżyserowała Olga Lipińska, a Opole prowadziłem z Krystyną Sienkiewicz, Janem Tadeuszem Stanisławskim, Wiesławem Gołasem. Nad jedną zapowiedzią pracowało się trzy godziny!
Nad tegorocznym Opolem chyba nie mam nawet ochoty się pastwić. To, co wydarzyło się w amfiteatrze, to była opowieść o upadku. O upadku profesjonalizmu, osobowości. Takiego skeczu bym nie chciał zrobić.
W.M.: Teraz, niestety, szuka się poparcia u tych mniej wymagających. Nie mówię tego z pozycji pana, który patrzy z góry. Po prostu zawsze mi się wydawało, nawet w bardzo ponurych czasach, że należy walczyć pazurami o profesjonalny poziom tego, co się robi. Sam, gdy zaczynałem w radiu i telewizji, oberwałem po łapach wiele razy. Każdy program był oceniany, analizowany, czy dobrze zbudowałem zdanie, jakimi środkami odniosłem efekt. A dziś? Jest rechot na widowni, to sprawa załatwiona. Jeszcze tylko trzeba podlać ideologią, bo nie wystarczy o czymś napomknąć, trzeba to podkreślić.
Katastrofa. Wychowuje się kolejne pokolenie na bezmyślnej papce.
K.M.: Przy czym nie jest tak, że teraz jest dno, a kiedyś było wyłącznie świetnie i z klasą. W telewizji zawsze byliśmy odrębnym światem. Nie było tak, że naczelni piali z zachwytu nad tym, co robiliśmy.
W.M.: Albo nie rozumieli w ogóle...
K.M.: ...albo nie rozumieli, jak to się może w ogóle podobać. Ale już mniejsza o konkretny gust czy upodobania. Nas z Wojtkiem i z pewnym pokoleniem ludzi radia, telewizji łączyła chęć edukowania. Nie chodziło o to, żeby wyśmiewać się z tego, który nie zna, nie umie, tylko go zaintrygować, wciągnąć.
Pozwolę sobie przypomnieć, jak Wojtek pełnił taką misję w wywalczonym do emisji w Polsce serialu „Historia muzyki rozrywkowej”. Dla mojego pokolenia to była szkoła muzyki – skąd coś się wzięło, dlaczego tak to grają – a jednocześnie pierwsza lekcja zawodu. Programy dla dzieci, w których byłeś głosem, były przedszkolem dobrego gustu. Gdybyśmy to my byli naczelnymi...
W.M.: Krzysiek, oglądalność by spadła.
K.M.: Najpierw by spadła, ale potem by wzrosła. Nikt mi nie powie, że „MdM” nie łączył rozrywki z edukacją. Przecież pokazywaliśmy ludzi kolorowych, ciekawych, mających pasję, hobby. Zwyczajnych, a nie schodzące po schodach gwiazdy, pożytecznych. Tramwajarza, który kochał jeździć tramwajem, kanalarza, który wiedział, że jego praca jest niezbędna dla cywilizacji, gościa, który robił fantazyjne drewniane rowery. I tak dalej.
W jednym ze skeczy Wojtek wcielił się w profesora Czerpaka, który mówi, że wszystko, co złe, wydarzyło się u nas przez Rosjan i wreszcie nadszedł czas na Ruch Odkłamywania Historii. Podaje argumenty, które słychać i dziś.
W.M.: I wracamy do punktu wyjścia. Jestem przerażony. Wydawało mi się, że to wszystko już minęło, a okazuje się, że pewnego rodzaju mentalność przyklejania się do tego, kto ma w danym momencie władzę, umizgiwania się, wykrzywiania ciała w esy-floresy, żeby tylko przykryć jakieś paskudztwa, które ma się w życiorysie, trwa i wszyscy są tym zachwyceni.
K.M.: Ludzie zajmujący się kabaretem mają nawet gorzej, bo zmieniło się poczucie humoru. Jednak myśmy wyrośli w czasach metafory, oszukiwania cenzury, mrugania okiem. A w tej chwili jest łatwizna, możesz powiedzieć wszystko o wszystkich.
W.M.: Ale może my zrzędzimy. Mamy prawie ten sam rok urodzenia i dość podobne spostrzeżenia.
K.M.: Nie prawie, a ten sam, tylko ty jesteś dużo starszy.
W.M.: A ty jesteś siwszy.
Ale przy niezmienności moich diagnoz jednak coś się zmienia. Na gorsze, dam przykład. Jeśli kiedyś powiedziałem krytyczne zdanie na temat Opola, to moi słuchacze w Trójce mówili: „Aha, czyli nie podobały się panu piosenki? Czy raczej koncept koncertu? Konferansjerka?”. To była rozmowa w miarę merytoryczna. Dzisiaj, kiedy mówię, że nie podobało mi się Opole, to dowiaduję się, że jestem politycznie niepewny albo wręcz lewak.
W genialnym rysunku Mleczki dwóch facetów rozmawia i jeden mówi: „Tylko, cholera, żeby przy wszystkim było napisane, czy to jest dla jaj, czy na poważnie”. Dziś wszystko musi być nazwane. Nie może mi się nie podobać jakaś piosenka, nie mogę uznać, że czyjaś wypowiedź jest niemądra, bo od razu przyklei się do mnie polityczna etykietka.
K.M.: Mnie na przykład nie przeszkadza, że ktoś chce wprowadzić nowy gatunek filmu, czyli związane z naszą martyrologią tzw. kino narodowe. Niech wprowadza. Tylko niechby ktoś się zastanowił, co to znaczy dobre kino narodowe. I co to w ogóle znaczy dobre kino.
W.M.: To już jest jakaś paranoja pokazywania Polski w dobrym świetle. Obsesyjne napaści na filmy, które zdaniem jednego czy drugiego człowieka z pieczątką robią złą reklamę Polsce. Jeszcze do tego zapatrzyliśmy się na Amerykę, na Donalda Trumpa i to, jak podobno Amerykanie krzewią w kulturze patriotyzm. A tak się przypadkiem składa, że poza muzyką interesuję się kinem. Amerykanie w dziesiątkach filmów pokazali siebie strasznie – jako morderców Indian, jako rasistów, zboczeńców.
K.M.: Cały idiotyzm wojny w Wietnamie.
W.M.: Pokazali najczarniejsze karty swojej historii, a jednak Ameryce jakoś to nie odebrało godności. I nie pamiętam, by jakikolwiek wysoko postawiony urzędnik, wyłączając epizod senatora McCarthy’ego, wpływał na scenariusz.
To co teraz będzie z naszym kinem?
K.M.: Będzie coraz bardziej interesująco. W Gdyni zobaczyłem filmy niekoniecznie genialne, ale różnorodne i zawodowo zrobione przez debiutantów. Czyli jest nowa fala, nowe pokolenie ludzi bardzo utalentowanych. Polskie kino odżyło na wielu płaszczyznach. Mamy komercyjnych „Bogów” czy „Sztukę kochania”, z drugiej strony bardzo dobrą komedię „Atak paniki” czy niepokojącą „Wieżę. Jasny dzień”.
O nasz film jestem spokojny, byleby się władza nie mieszała, bo to ustawa o kinematografii i działalność PISF-u były tym, co spięło środowisko w jakiś system. Jeśli to teraz rozwalają, to znaczy, że są po prostu idiotami. Ale rozwalili już dwa czy trzy teatry, ważne muzeum, więc to obsesja, a na obsesję nic nie poradzimy.
Jestem bardzo ciekawy, jak się zachowa teraz środowisko.
Znów nadeszły czasy konformistów?
W.M.: Zdaje się, że znowu spróbujesz zbadać, czy jesteśmy prorokami. Ja nie umiem przewidzieć niczyjej reakcji, bo dziś jest po prostu inaczej. Wiem, że to brzmi banalnie, ale kiedyś był jeden nadrzędny przeciwnik, czyli Wschód. W tej chwili mamy to, co sami sobie wysmażyliśmy. Władza ma zamiar zmienić przepisy o kosztach uzyskania przychodu, czyli dodać artystom jakieś 500 plus, i jestem przekonany, że w środowisku, które nie jest przecież jednolite, znajdą się tacy, którzy powiedzą: „A trudno, troszkę więcej zarobię, to może nie będę za bardzo pyskował, mam żonę, dziecko, narzeczoną, która dużo wymaga”. A tych paru niepokornych zderzy się czołowo z tzw. suwerenem, który w ponad 40 proc. na razie jest zadowolony.
K.M.: Wojtek dawał i daje mi lekcje racjonalizmu politycznego, czyli traktowania tego, co się dzieje bez specjalnych emocji i ciągłego uświadamiania, że kraj czy środowisko nie składa się wyłącznie z mojego patrzenia na życie.
Ale mimo tych lekcji mam straszne pretensje do Platformy. To, co się teraz dzieje, właściwie jest efektem wielu jej zaniedbań. Między innymi jej stosunku do kultury.
Ale przerażony jestem czym innym. Przysłuchiwałem się ostatnio panelowi z udziałem młodych polityków wszystkich opcji. Opowiadali, co różni ich partie i programy, a nikt nie mówił o wspólnym mianowniku, o interesach Polski. Biedroń mówi swoje, Nowacka go trochę popiera, Nowoczesna mówi co innego, Platforma jeszcze inaczej. To są ludzie zacietrzewieni, nie wiedzą, że mają wspólnego przeciwnika.
Jeszcze jeden skecz, naprawdę kultowy: o pewnym urzędniku w pewnym ministerstwie. Lata lecą, rządy się zmieniają, a on siedzi.
K.M.: To jest mentalne.
W.M.: Jeśli ktoś wyskakuje powyżej średniej, staje się przywódcą jakiejś grupy, pod nim przyklejają się różni bumelanci, nieudacznicy, koniunkturaliści. To jest normalne i nie tylko polskie. Tylko o ile w niektórych krajach różne mechanizmy ograniczają to zjawisko, o tyle u nas sito odsiewające ludzi z przypadku od zawodowców ma oka rozciągnięte przez politykę. Prześlizgują się ludzie bez kwalifikacji, dostają bardzo ważne stanowiska, na których są zagubieni. A ich doradcy są często ulepieni z tej samej gliny. I mamy klops.
K.M.: Kłopot w tym, że do systemu władzy, podległości urzędników – „jeśli mam pomysł, to się nie wychylam, bo może będzie wzięty za głupi, a jeśli mam naprawdę dobry, lepszy od mojego szefa, to tym bardziej się nie wychylam” – dochodzi nowy system, korporacyjny. Wyposażam szefa w mój świetny pomysł, bo gdy stanie się jego pomysłem, nie tylko przetrwam, ale jeszcze wskoczę na jego miejsce, jeśli on awansuje.
I dlatego jestem tak dumny z mojego terminu „parodia merytoryczna”. Bo nasze parodie dotyczą meritum absurdu, a nie nazwisk.
W.M.: Ale jest coś, co mnie niepokoi. To, co przez kilka lat uznawałem za świetną zabawę, nagle staje się polem do rozważań politycznych, budowania modeli. A ja nie chcę być przestawiony z pozycji człowieka o własnych poglądach na pozycję reprezentanta obowiązującej ideologii jakiejś grupy.
Wciąż jesteśmy tacy sami. Dlaczego przez 30 lat nie udało się zmienić mentalności?
W.M.: Tego się nie zrobi z wtorku na środę. Zgadzam się z Krzyśkiem, że Platforma nie wykorzystała ogromnej szansy. Podjęła próby, ale zlekceważyła tych, którym się gorzej w życiu udało. I być może nawet ta mentalność na pewnych poziomach już ulegała pewnej korekcie, ale teraz, gdy wróciło stare, siłą bezwładności cofnęła się na ten tor cwaniactwa, załatwiania, unikania min.
K.M.: Jest też nowa mentalność. Wychowało się nowe pokolenie, w zupełnie innych warunkach, z kompletnie innym dostępem do świata. I ono jest bardzo ciekawe, bo trochę bezideowe.
W.M.: Teraz tylko pytanie, czy to młodsze pokolenie wykorzysta szansę, czy też da się zepsuć, podporządkować.
K.M.: A czy możemy zakończyć anegdotycznie, żeby nie było tak ponuro?
Bardzo proszę.
K.M.: To ma związek z produkcją naszych programów. Część studyjną kręciliśmy o 1 w nocy na Woronicza, gdy już nikogo nie było. Mieliśmy kierownika produkcji, który dość się nas obawiał jako surowych reżyserów. I gdy pewnego dnia przyszliśmy o tej 1 w nocy, to powiedział, że ma dla nas trzy bardzo złe wiadomości. Pierwsza wiadomość jest taka, że nie będzie królika, ale może być kot, bo ich dużo lata po korytarzach przy Woronicza. Na to się zgodziliśmy. Druga wiadomość była taka, że karp, który miał grać w naszej scenie podwodnej, nie żyje. Poradziliśmy sobie z tym, wpychając mu druciki i uruchamiając go palcem, żeby udawał, że płynie i rusza mu się dzióbek. Ale trzecia wiadomość przerosła naszą wyobraźnię.
Miała być striptizerka, ale nie będzie, bo miała zawał.
W.M.: Myśmy w naszych programach wykorzystywali obnażające się kobiety. Aż dziwne, że wówczas to było dopuszczalne.
Myślicie czasem o tym, by wrócić do robienia skeczy, które tak świetnie opisywały polską mentalność?
W.M.: Powiem teraz prawdę. Raz na jakiś czas wyrażamy takie tęsknoty, że może byśmy spróbowali, na przykład w internecie. I teraz mówię to po raz pierwszy, nawet Krzyśkowi: mam gdzieś w kąciku komputera kilkanaście pomysłów. Co pewien czas coś tak mnie trafia, że układam sobie w głowie jakiś skecz, coś zanotuję.
Na przykład co?
W.M.: Nie ma na przykład. Nic ci nie powiem.
K.M.: A ja stałem się potwornie refleksyjny. O tylu innych rzeczach mogę powiedzieć to, co mówiłem o Opolu, czyli że są niewytłumaczalne i smutne. A kabaret, który opowiada, że wszyscy w Polsce są idiotami – od sekretarki przez policjanta po prezesa – zupełnie mnie nie interesuje.
W.M.: To może ja ci jednak, Krzysiek, pokażę te moje pomysły...
Comment
You must be logged in to comment. Register to create an account.
Next movie
#222 Dancer in the Dark
12 May 2025, 3:00 pm
This isn't the last song, there's no violin, the choir is quiet, and no one takes a spin, this is the next to last song, and that's all...