Tadeusz Sobolewski
27 września 2017 | 12:26
Ścierają się dwie, nieprzystające do siebie wizje kultury: państwowa, centralnie sterowana, i ta, którą nazwano tego lata "kulturą niepodległą".
Zdążyliśmy już nachwalić tegoroczny gdyński festiwal polskiego kina. Zachwycaliśmy się faktem, że tak szeroką ławą do kinematografii weszli młodzi. W ich filmach - zwłaszcza w ”Wieży. Jasnym dniu” Jagody Szelc - odbija się niepokój przed jakąś wielką zmianą.
Laureat Złotych Lwów za film ”Cicha noc” Piotr Domalewski mówił: ”Nie wiemy jeszcze, co się zmieni. I wcale tej zmiany nie pragniemy”. Chodzi o to, że trochę wiemy, co i jak może się zmienić. W kolejnych posunięciach władzy widać dążenie do rządów autorytarnych i administrowania kulturą po to, by wychowywała naród w określonym kierunku.
Młodzi twórcy unikają jednak politycznych deklaracji. Podobnie jak ich poprzednicy sprzed 1989 roku liczą na porozumienie z widownią ponad głowami władzy. Czy uda im się, jak tamtym, wyprzedzać potoczną świadomość, ”żyć w cieniu nadchodzących wydarzeń”?
Ścierają się dwie, nieprzystające do siebie wizje kultury: państwowa, centralnie sterowana, i ta, którą nazwano tego lata ”kulturą niepodległą”.
Luki w systemie
W polskim kinie z lat 1956-82 udała się rzecz zadziwiająca - rozpoznanie systemu. Tej kontrabandy dokonano w ramach państwowej kinematografii. System, razem ze Związkiem Radzieckim, powoli dogorywał. Żyliśmy u schyłku ideologii, wychyleni w nieznaną przyszłość. Dziś panuje zgiełk odradzających się ideologii. Przyszłość nabiera apokaliptycznych kształtów. Czekając na galę zamknięcia festiwalu w Gdyni, usłyszałem rozmowę o końcu świata, który - jak donosiły tabloidy - miał nastąpić tego dnia, 23 września. Rozmówcy wydawali się rozczarowani tym, że nic się nie stało.
Tajemnicą peerelowskiej kultury były luki w systemie kontroli. Władza, choć autorytarna, nie była monolitem. Obok ”Żołnierza Wolności” ukazywała się znakomita ”Polityka”. Zdawaliśmy sobie sprawę, że żyjemy w kraju niesuwerennym. Ale właśnie to stwarzało dodatkową płaszczyznę porozumienia, trochę jak w czasach zaborów. Dopiero później, w wolnym kraju, poniszczyliśmy te obszary zgody. Takim obszarem była kultura ”Solidarności” oraz Kościół, który po 1989 roku zaczął tracić mandat społecznego zaufania. W dwóch konkursowych filmach w Gdyni - ”Wieża. Jasny dzień” Jagody Szelc (nagrodzona za scenariusz i debiut reżyserski) i ”Dzikie róże” Anny Jadowskiej - są sceny pierwszej komunii, w których następuje zanik poczucia świętości. W obu tych filmach dziewczynka pyta matkę: Po co komunia? Co to wszystko znaczy?
W ”Cichej nocy” Piotra Domalewskiego po wigilijnej wojnie domowej pójście na Pasterkę jest ostatnią szansą na bycie razem, uratowanie święta. W telefonicznym filmiku, który nakręciła siostrzyczka głównego bohatera, straszna wigilia wygląda ładnie, bo tak chciało ją zobaczyć dziecko.
Ten film siłą rzeczy staje się obrazem Polski. Wszystko, co obserwujemy przy wigilijnym stole - nieumiejętność bycia razem, zawiść, przekora, skłonność do wzajemnego ranienia się - cechuje także ludzi na szczytach władzy. Drapieżność tego filmu zostaje jednak złagodzona. Autor proponuje wyrozumiałość dla ludzkich wad w imię dobra rodziny. Brakuje w naszym kinie takiego spojrzenia w głąb własnego zła, na jakie zdobywa się Zwiagincew w ”Elenie”, ”Lewiatanie” i najnowszej ”Niemiłości”.
Zostawcie nas! Sami wiemy, co mamy robić.
Na festiwal w Gdyni można spojrzeć tak, jak w ”Cichej nocy” córeczka ze smartfonem patrzy na rodzinę: widzieć same dobre rzeczy. Tymczasem zza kulis tegorocznego festiwalu dobiegały głosy pełne niepokoju o przyszłość kina i całej kultury. Najdosadniej wypowiedziała te obawy Joanna Kos-Krauze, odbierając Srebrne Lwy za ”Ptaki śpiewają w Kigali”: ”Zostawcie nas! My naprawdę sami wiemy, co robić”.
Nowa władza dopiero się uczy rytualnej, ideologicznej nowomowy oraz oddzielania frazesów od rzeczywistości. Te frazesy już zaczynają powracać. Minister Gliński, wręczając główną nagrodę reżyserowi i producentom ”Cichej nocy”, poczuwał się do obowiązku, by zaznaczyć, że potrzebne nam są filmy na ”ważne tematy”. W latach 60. partia domagała się filmów ”służących potrzebom kraju” oraz poruszających ”problemy ideowe”. Napiętnowano ”Nóż w wodzie” jako film głoszący idee ”burżuazyjne”. Wydawało się, że takie argumenty nigdy już w polityce nie powrócą. Tymczasem powraca socrealizm w wersji narodowej.
W tegorocznym konkursie znalazł się ”Wyklęty” - debiut Konrada Łęckiego. Inaczej być nie mogło, skoro jednym z jurorów miał zostać krytykowany oficjalnie za ”Idę” Paweł Pawlikowski. Historię samotnego bojownika przegranej sprawy można było opowiedzieć jako tragedię osamotnienia, pułapkę wierności. Film Łęckiego jest jednak tworem czysto propagandowym. Reżyser prowadzi swoją perswazję, uprzedzając ewentualne zarzuty wobec bohatera. Ten pozostaje nieskazitelny. Jeśli popełnia zło, to zawsze ”mniejsze”. Bohaterów socrealistycznych przypomina także w tym, że choć żyje w innej epoce, w gruncie rzeczy jest ”nasz”. W końcu symbolicznie spotyka się z ”naszym prezydentem”, który pośmiertnie go odznacza.
Film historyczny ma zwykle współczesny adres, odnosi się do tego, co dzieje się teraz. Najwybitniejszym polskim filmem o ”żołnierzach wyklętych” (których wtedy jeszcze tak nie nazywano) to, jak wiadomo, ”Popiół i diament”. Film Wajdy powstawał w nastroju polskiego Października '56, bezkrwawego społecznego buntu, który był prefiguracją późniejszej ”Solidarności”. Był to bunt przeciwko tradycji powstańczej, przeciw szafowaniu życiem młodych ludzi, przeciw bezrefleksyjnemu kultowi bohaterskiej śmierci za ojczyznę. Do jakich ideałów odnosi się ”Wyklęty”? Do jakiej wojny? Przeciw komu? "Żołnierze wyklęci" czekali na trzecią światową. A my - na co czekamy?
Forum filmowców - mowa do ściany
Pod koniec gdyńskiego festiwalu, jak zwykle odbyło się forum Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Było to najdziwniejsze forum, jakie pamiętam. Głównym punktem programu miała być rozmowa o przyszłości Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Nie było jednak na sali Magdaleny Sroki - dyrektorki PISF-u. Organizatorzy zaprosili Krzysztofa Zanussiego.
Reżyser zaczął swoje wystąpienie od nazwania głównych konfliktów rozdzierających świat. Mówił o aspiracjach Chin do światowego przywództwa, o kryzysie cywilizacji europejskiej, o nowej wędrówce ludów, o terroryzmie. A skoro nie jesteśmy osobną wyspą, tylko częścią gwałtownie zmieniającego się świata, również wiara w siłę perswazyjną kina narodowego musi wyglądać inaczej niż kiedyś. Zwłaszcza że sala kinowa nie jest już miejscem, gdzie kształtuje się masowy gust.
Co takiego mamy dziś do zaoferowania światu? - pytał Zanussi. Jeśli z czegoś możemy być dumni, to z dawnej ”Solidarności”, prekursorskiej idei, która naruszyła tradycyjny podział na lewicę i prawicę. A co przed nami? Nasz świat się sypie. Musimy być świadomi wielkiej cywilizacyjnej zmiany, jaka nas czeka.
Zanussi ubolewał nad tym, że obecnej władzy nie udało się stworzyć kulturalnej alternatywy, konkurencji ideowej, nowego ”salonu”. Bo ze starym ”salonem” trudno wygrać - mówił. I tu, nie zmieniając tonu, użył porównania miażdżącego: przypomniał niesławnego peerelowskiego wiceministra kultury Janusza Wilhelmiego, któremu ”nie udało się partyjne zarządzanie kulturą”.
W co wierzę? - pytał Zanussi - Nie wierzę w diversite culturelle. Wielokulturowość okazała się fikcją. Ale wierzę w zderzenie kultur, w twórczą konkurencję, w rywalizację na filmy, na światopoglądy. Tylko czy komukolwiek zależy dziś na takiej pokojowej walce? A skoro nie zależy, przynajmniej nie psujmy tego, co mamy! - zakończył.
Przemówienie Krzysztofa Zanussiego, które tu pobieżnie streszczam, było majstersztykiem dyplomacji. Przypominało jego dawne wystąpienia na forach Stowarzyszenia Filmowców, jeszcze w czasach ”kina moralnego niepokoju”. Jednak mowa Zanussiego trafiła w próżnię. Jej główny adresat, minister Piotr Gliński, po prostu nie przyszedł. Sala świeciła pustkami. Wyglądało na to, że polityka ministerstwa wobec kinematografii - jakakolwiek by była - została już zatwierdzona. Stoi za nią nie dobro kina, tylko interes partii, która chce wprowadzić do kinematografii swoich ludzi. Ona sama nie potrzebuje żadnych gwałtownych zmian. Sytuacja kina, działającego na europejskich zasadach, jest świetna, zarówno pod względem ilości produkowanych filmów, jak i zainteresowania krajowej widowni czy nagród festiwalowych. Im lepiej prosperuje kino, tym bardziej chcą na tym skorzystać politycy, torując drogę filmowcom zainteresowanym tematyką martyrologiczną, która jest podstawą nowej polityki historycznej.
Nową generację filmowców reprezentował na gdyńskim forum Rafał Wieczyński, reżyser filmu o księdzu Jerzym Popiełuszce, który ostatnio, jako kandydat ministerstwa, wszedł do Rady PISF na miejsce zmarłego Janusza Głowackiego. O Wieczyńskim mówi się jako o kandydacie na przyszłego dyrektora PISF. Kiedy Zanussi poruszył temat systemu oceny projektów, Wieczyński wtrącił, że trzeba wyrównywać szanse tak, żeby nie było ”uprzywilejowanych”.
Zanussi: Jak to? Równe szanse dla zdolnych i niezdolnych? W sztuce nie ma demokracji, są lepsi i gorsi.
Wieczyński nie ustępował. Ci gorsi - mówił - mogą się poprawić. Ja mam pomysł takiego systemu. I nie rozumiem tych nastrojów grobowych. PISF-owi przecież nic nie grozi.
- Trzeba rozmawiać - powiedział, kończąc rozmowę...
Comment
You must be logged in to comment. Register to create an account.
Next movie
#222 Dancer in the Dark
12 May 2025, 3:00 pm
This isn't the last song, there's no violin, the choir is quiet, and no one takes a spin, this is the next to last song, and that's all...