Rafał Stec: Wymarzony upadek Mourinho

Rafał Stec 2015-10-04, ostatnia aktualizacja 2015-10-04 21:28:54

 

Sponsorska ścianka do wywiadów wyglądała wyjątkowo nieadekwatnie - za plecami José Mourinho powinna raczej łopotać flaga, wszak trener Chelsea przemawiał po klęsce z Southampton jak zatroskany przywódca narodu, który przekonuje, że jeśli straci władzę, straceni będą jego rodacy - pisze dla Sport.pl Ekstra Rafał Stec.

 

Telewizyjny reporter zdążył wydusić ledwie jedno pytanie, podawana w uniesieniu odpowiedź rozciągnęła się na 7 min i 6 s. Usłyszeliśmy, że Portugalczyk pod żadnym pozorem nie poda się do dymisji, choć nikt nie sugerował, że zamierza. Usłyszeliśmy, że kocha klub na zabój, choć jego lojalności również nikt nie kwestionował. Że jeśli zwierzchnicy wyleją go z roboty, popełnią kardynalny błąd, choć nikt nie rozpylał choćby plotek o Abramowiczu obmyślającym, kim go zastąpić. Że on, Mourinho, pozostaje najznakomitszym możliwym trenerem londyńczyków, choć nikt nie podważał jego kompetencji - przeciwnie, jest traktowany najłagodniej na świecie, komentatorów ewidentnie onieśmiela jego multimedalowa przeszłość. Usłyszeliśmy też, że kultura zarządzania w klubie od dziesięciu lat uczy piłkarzy, że za porażki odpowiada wyłącznie szkoleniowiec, choć niemal wszyscy jego najważniejsi podwładni przyszli dopiero z nim (Fabregas, Costa, Willian), po nim (Courtois, Begović, Zouma, Matić, Pedro) lub rok przed nim (Azpilicueta, Cahill, Oscar, Hazard), więc dojrzewali w kulcie swego szefa. Usłyszeliśmy wreszcie, że Chelsea osiągnęła najbardziej krytyczny punkt w historii, choć wspomniany reporter poprosił jedynie o rutynowy pomeczowy komentarzyk na gorąco. Było podniośle, a przemawiający nie znał jeszcze wstrząsającej statystyki - londyńczycy ciułają punkty najwolniej od sezonu 1978/79, po którym stoczyli się do drugiej ligi.

Bezkrytyczni wyznawcy tradycyjnie się zachwycą, że perorował na zimno i każde wycyzelowane słowo służyło przemyślanemu celowi, ja obstaję przy swoim - Mourinho to wybitny trener, a nie android sterowany procesorem odpornym na dramaturgię sportu, on też ulega emocjom, zagalopowuje się, czasami wyrywa mu się coś spontanicznego. A teraz być może zwyczajnie obleciał go strach. Strach, że nie zdąży wypełnić misji innej niż wszystkie w karierze. Dotąd Portugalczyk do kolejnych klubów przyjeżdżał, zwyciężał, odjeżdżał, po powrocie do Chelsea po raz pierwszy obwieścił, że pragnie porządzić dłużej i wznieść trwałą potęgę. Tymczasem wszystko, co na razie zbudował, runęło. Inaczej trener, który nigdy - ani w lidze portugalskiej, ani angielskiej, ani włoskiej, ani hiszpańskiej - nie spadł z podium, nie czułby się zobowiązany przysięgać, że powrót do czołowej czwórki nadal uważa za realny. To deklaracja poniżej jego godności, typowa co najwyżej dla Arsene'a Wengera wyszydzanego przez Mourinho jako "specjalista od porażek".

Piłkarze Chelsea przypominają rzężące chabety, które przestały już wierzyć, że kiedykolwiek doczłapią do wodopoju, a trener wykorzystał wszystkie, jakże dobrze nam znane chwyty, by ich pobudzić, pocieszyć, natchnąć. Brutalnie recenzował arbitrów, jak zwykle sędziujących niekompetentnie lub stronniczo. Rugał komisję dyscyplinarną - ta z kolei zasadziła się na napastnika Diego Costę i ukarała go za boiskowe chamstwo, zamiast podziwiać wpływ chamstwa na wygraną z Arsenalem. Osadzał w rezerwie kapitana Johna Terry'ego. Dyskwalifikował lekarkę i fizjoterapeutę drużyny jako ignorantów, których należy trzymać z dala od murawy, bo o futbolu nie mają zielonego pojęcia. Zwiększał zasięg bombardowania, aż objęło jego ulubionych graczy: Hazarda, Maticia oraz Oscara, wyciętych z podstawowego składu lub wręcz meczowej kadry na Ligę Mistrzów.

Ościanę Mourinho uderzył, gdy odwołał się do dumy podwładnych, ogłaszając, że w ledwie kilku z nich dostrzega dorównujących mu mentalną wszechmocą "seryjnych zwycięzców". Więcej ofiar do zdyscyplinowania nie znajdzie, a efektu nie uzyskał żadnego, co najwyżej zdezorientował publikę - czy szatnię również? - która nie wie, dlaczego wyróżnia akurat Branko Ivanovicia. Serb z dnia na dzień niemal zniedołężniał, ale nie opuścił w lidze ani sekundy gry, identycznym zaufaniem cieszy się jeszcze tylko Hazard.

Skala kryzysu Chelsea szokuje, bo rządzi nią jedyny trener - Guardiolę wyłączam, ma za sobą ledwie sześć sezonów - naprawdę niezwyciężony, z dorobkiem nieskażonym autentyczną klęską. Nazdobywał tyle trofeów, że wytyka mu się ostatni, ponoć beznadziejny sezon w Realu Madryt, który opuszczał jako wicemistrz Hiszpanii (nad Barceloną), finalista hiszpańskiego pucharu (nad Barceloną) oraz półfinalista LM. Skala kryzysu Chelsea wprawia zarazem wrogów w ekstazę, bo upadek jej trenera to najbardziej wyczekiwany upadek nowożytnego futbolu - nie tylko dlatego, że tabloidalna mentalność pożąda widoku idola na dnie, Mourinho płaci po prostu za ekstremalną strategię kontaktów ze światem. Bezkompromisową, bezwzględną, przepojoną inteligentnym szyderstwem. A ci, którzy jego stylu nie znoszą, będą czerpać przyjemność tym bardziej perwersyjną, im wyżej odfrunie Chelsea drużyna Arsenalu dowodzona przez najokrutniej traktowanego Wengera.

O utraconej wyjątkowości Mourinho pisałem w ubiegłym sezonie, gdy przybywało dowodów, że jego ludzie zgubili morderczą regularność i nieustająco wysoką gotowość bojową. Wcześniej - we wszystkich klubach - mogli z rozmaitych rozgrywek odpadać, ale nie mogli odpadać zbyt wcześnie, na 100 lat przed finałem. A jeśli już ośmielili się odpaść, to z przeciwnikiem godnym ich klasy i pensji, nie anonimowymi włóczęgami z wygwizdowa. Jego ludzie mogli nie wygrać ligi, ale nie wskutek gapiostwa, wpadki z byle kim czy innego frajerstwa. Mogli przegrać, ale w granicach zdrowego rozsądku. Mourinho redukował ryzyko porażek do minimum, drużyny Mourinho przypominały raczej oddziały robotów, które ulegają wyłącznie wtedy, gdy inaczej się nie da, niż zwykłych homo sapiens, które miewają słabsze dni.

Aż pomnik zaczął kruszeć. Wylosować trzecioligowe Bradford, by odpaść z pucharu. Ulec Basel w LM, by nie wyciągnąć wniosków i w rewanżu ulec ponownie. Stać naprzeciw Paris Saint-Germain zdeprymowanego czerwoną kartką dla Ibrahimovicia, by również przegrać. Obejmować prowadzenie w szlagierach z oboma Manchesterami czy Liverpoolem, by go nie utrzymać. Zdechła nawet legenda Portugalczyka jako architekta nienaruszalnych fortec defensywnych - więcej goli od Chelsea przyjął w bieżącym sezonie jedynie Sunderland, którego trener już zresztą z klubu uciekł.

Mourinho nie ucieknie. On jako jedyny przedstawiciel swego fachu wynosi na medialne czołówki temat odebrania mu stanowiska, zanim ktokolwiek o tym wspomni. I chyba jako jedyny jest w stanie je obronić pomimo degrengolady totalnej, widocznej i w fizycznej, i w psychicznej kondycji piłkarzy. Zachował talenty krasomówcze i perswazyjne - jeszcze raz polecam siedem minut z soboty - ale jako trener od kilku lat konsekwentnie przeciętnieje...

Comment

You must be logged in to comment. Register to create an account.