19 June 2012

Neil Young i Patti Smith - Pan i Pani Niezależni

 

Neil Young chce obnażać podłe chwyty wrogów. Patti Smith twierdzi, że choć Jezus umarł za czyjeś grzechy, to na pewno nie jej. Dwie ikony amerykańskiego undergroundu wydały właśnie nowe płyty.

   

''Americana''
Neil Young
Reprise

- Cała moja muzyczna edukacja to dwie lekcje gry na gitarze - mówi Young. W przypadku mistrza hałasu to w zupełności wystarczy.

- Buduję, a potem burzę - tak opisuje swoją karierę. Niby wierny tradycji, ale nieustannie wodzi za nos. Każda jego kolejna płyta to zagadka.

Jest Young rockman - lekko przygarbiony na scenie, jakby uginający się pod ciężarem potężnych riffów i ostrych, rozimprowizowanych solówek, które z pasją wydobywa ze swojego gibsona z serii Old Black. Wściekły, pełen wojowniczej furii.

Jest Neil liryczny, który potrafi napisać przejmującą miłosną piosenkę. Neil folkowy - schowany za zestawem gitara akustyczna plus harmonijka. Jest Neil country'owy z repertuarem, jakich nie powstydziliby się zawodowcy z Nashville. No i Neil eksperymentator, który nagle przekreśla to, co nagrywał przez poprzednią dekadę, na rzecz instrumentów elektronicznych albo big-bandu.

Tę muzyczną otwartość wyniósł z domu. Tak jak Patti z matką, tak Neil słuchał audycji radiowych z rodzicami. To dzięki nim poznał Elvisa, country, orkiestrę Glenna Millera. Jako dziecko zachorował na cukrzycę i przeszedł polio, stracił kontakt z rówieśnikami. Czy muzyka była sposobem na przełamanie nieśmiałości? Nigdy o tym nie mówi.



Pierwszy zespół założył w 1960 r., jako 15-latek. Parę lat i kilka kapel później był już w Kalifornii. Patti szła właśnie do swojej pierwszej pracy w fabryce, Neil wsiąkał w powstającą hippisowską scenę rockową, ale chadzał jednak własnymi drogami. Grał w zespole Buffalo Springfield, ale odszedł tuż przed jego występem na słynnym festiwalu Monterey Pop w 1967 r. Grał w supergrupie Crosby, Stills, Nash & Young, ale gdy kwartet koncertował na Woodstock w 69 r., nie pozwolił się filmować ekipie kręcącej kultowy dziś dokument. Rok później napisał dla tej grupy słynny protest song "Ohio" poświęcony studentom zastrzelonym przez Gwardię Narodową podczas strajku na uniwersytecie w Kent.

Podobnie jak w przypadku Smith jego talent eksplodował na początku lat 70., gdy zaczął występować solo. Na pierwszych, na poły akustycznych płytach rozprawiał się z mitem epoki flower power. Dzięki "Harvest" (1972) dowiódł, że folk rock może odnosić sukcesy komercyjne. Trzy lata później, gdy Patti Smith Group wydawało debiutanckie "Horses", on na płycie "Zuma" zachwycił połączeniem świetnych piosenek i mocnego grania.

W przeciwieństwie do Patti, której wielkomiejski rock był zapowiedzią nowej muzycznej ery, nie od razu zauważył potencjał gitarowego przebudzenia połowy lat 70., ale pod koniec dekady nagrał nagle "Rust Never Sleeps", na której złożył hołd pokoleniu punk rocka.



W latach 80. bawił się syntezatorami na płycie "Re-ac-tor", przepuszczał głos przez vocoder i nakładał go na elektroniczne rytmy na albumie "Trans", aby nagle wrócić do fundamentów rocka i sięgnąć po rockabilly ("Everybody's Rockin"), country ("Old Ways") czy rhythm and bluesa ("This Note's For You"). Dekadę zakończył fantastyczną płytą "Freedom", na której słychać całą amerykańską tradycję - od folku po soul. Największym hitem płyty był niesamowity rockowy kawałek "Rockin' In The Free World" - wściekły atak na Amerykę Reagana. To głównie ten numer sprawił, że - w przeciwieństwie do Patti - stał się ważnym punktem odniesienia dla wchodzącego właśnie na scenę nowego pokolenia alternatywnej młodzieży. W 1990 r. z zespołem Crazy Horse nagrał album "Ragged Glory" o ekologicznym przesłaniu, a potem ruszył w trasę, na której ostro krytykował militarne zaangażowanie w Zatoce Perskiej. Pytany swego czasu przez dziennikarza o image odburknął: "Jaki image? Mnie interesuje tylko, żeby płyta dobrze brzmiała". Nic więc dziwnego, że po sukcesie Nirvany media przykleiły mu etykietkę ojca chrzestnego grunge'u, zresztą Cobaina rzeczywiście kochał jak syna.


Podobno chcieli z nim wejść do studia Sonic Youth, miał nagrać płytę z R.E.M., ale na przeszkodzie stanęły kontrakty podpisane z rywalizującymi firmami płytowymi. Za to w 1995 r. świetny album "Mirror Ball" nagrał z Pearl Jam. Trudno powiedzieć, kto komu bardziej pomógł - czy to kapela z Seattle pomogła dotrzeć Youngowi do młodego pokolenia, czy też to raczej on namaścił grunge'owców na swoich następców. Trudno jednak nie zauważyć, że Pearl Jam podąża drogą wyznaczoną przez Younga - wbrew trendom, cały czas poszukując.

 

 

Podobnie jak Patti, trochę mitologizuje złotą epokę rock and rolla. - W latach 50. i 60. rock był ważny tylko dla tych, którym naprawdę zależało na muzyce. Dziś jest elementem świata celebrytów i interesują się nim wszyscy - podkreśla. Stroni od gwiazdorskich klimatów - mieszka na farmie w maleńkiej La Honda w Kalifornii. Angażuje się w ochronę środowiska, wspiera szkoły integracyjne. Sam ma dwóch synów, którzy cierpią na porażenie mózgowe. Niechętnie przyjmuje należne mu hołdy, co nie zmienia faktu, że może się pochwalić aż dwukrotnym członkostwem w Rock'n'roll Hall of Fame - w 1995 trafił tam za dokonania solowe, dwa lata później jako muzyk Buffalo Springfield.

Jego najnowsza płyta to zaskoczenie. Wbrew tytułowi - żadnych umizgów do popularnego dziś nurtu. Zbiór klasycznych folkowych i country'owych piosenek potraktowanych bardzo nieortodoksyjnie przez Neila i towarzyszący mu po raz pierwszy od dziewięciu lat Crazy Horse. Na album trafiły standardy: "Gallows Pole", "Tom Dula" czy "This Land Is Your Land". Jest tu nawet wersja "Clementine" - tej samej, którą wieki temu w kreskówce Hanny-Barbery śpiewał Pies Huckleberry. Kto ją jednak pamięta z tego serialu, raczej nie pozna wywróconej do góry nogami gitarowej wersji.

 



Neil po raz kolejny testuje swoich fanów. A na finał serwuje zaskakującą wersję angielskiego hymnu "God Save The Queen". Z pełnym tekstem, w którym mowa jest także o "upadku wrogów, mieszaniu ich planów i obnażaniu ich podłych chwytów". We współczesnym kontekście brzmi to trochę jak pieśń alterglobalistów okupujących Wall Street. A może to tylko żart? - Nie wiem, dlaczego do tej pory nikt nie zauważył, że ja jestem dowcipny gość - mówi Young.
''Banga''
Patti Smith
Columbia

Gdy Young zakładał pierwszy zespół, Smith marzyła się kariera w operze. Chciała śpiewać najlepsze męskie partie w dziełach Verdiego.

Wychowała się w rodzinie świadków Jehowy, ale byli to specyficzni świadkowie. Ojciec, choć pracował jako robotnik, czytywał greckich filozofów. Matka, kelnerka, kiedyś śpiewała w nocnych klubach i ciągle chętnie słuchała popu. Ledwie Patti skończyła dziesięć lat, a już zamiast studiować Biblię, zaczytywała się w książkach o religiach wschodu. Zainteresowała się buddyzmem, aby wkrótce dojść do wniosku, że wszyscy bogowie i Kościoły to wymysł.

Epoka flower power zupełnie ją ominęła. Zamiast tego musiała zmierzyć się z prozą życia. Gdy Neil już nagrywał psychodeliczne hity, Patti po skończeniu szkoły średniej poszła do pracy w fabryce. Przygodny romans skończył się ciążą. Miała ledwie 20 lat. Urodziła dziecko, które oddała do adopcji. Do dziś trudno jej o tym mówić. Ale podkreśla, że właśnie wtedy narodziła się na nowo. - Pamiętam, jak siedziałam na łóżku i zbierałam się na odwagę, aby powiedzieć rodzicom, że jestem w ciąży i znalazłam już rodzinę, która zaopiekuje się dzieckiem. Poczułam niesamowity przypływ siły. Nagle moje dzieciństwo się skończyło.
Chociaż kochała The Doors, nigdy nie pociągała jej hippisowska Kalifornia. Przeprowadziła się do Nowego Jorku. Poznała fotografa Roberta Mapplethorpe'a. Stworzyli nietypowy związek. On zmagający się z nieujawnionym homoseksualizmem zaczynał właśnie karierę jako fotograf. Ona, aby finansować jego prace i wystawy, zatrudniała się w księgarniach. Czasem podkradała książki, żeby czytać je w domu. "Iluminacje" Rimbauda były dla niej objawieniem.
Wyjechała do Paryża, gdzie śpiewała na ulicy, po powrocie do Nowego Jorku mieszkała w legendarnym Chelsea Hotel. Malowała, udzielała się w na pół amatorskich teatrach, pisała artykuły o muzyce. Coraz częściej występowała na scenie z własnymi tekstami. Melodeklamowała wiersze. Ktoś proponował jej też kontrakt solowy. Odmówiła. - Nie potrafiłabym nagrywać czegoś, co nie byłoby w stu procentach moje. Nawet za milion dolarów.
- Jezus umarł za czyjeś grzechy, ale nie moje - to zdanie w 1975 r. zelektryzowało fanów rocka, którym wpadła w ręce debiutancka płyta Smith Group "Horses". Otwierająca album piosenka "Gloria" była obrazoburcza. Nie tylko ze względu na kontrowersyjny tekst. Smith i jej muzycy zmasakrowali popularną rhythmandbluesową piosenkę zespołu Them i zamienili ją w rockową epopeję. Podczas gdy Young atakował w tym samym czasie fanów gitarowymi solówkami, transowa muzyka Patti stanowiła tylko tło dla jej nawiedzonej, przypominającej strumień świadomości poezji, w której oddawała cześć idolom - od Rimbauda i Williama Blake'a po Morrisona i Jaggera. "Horses" obwołano arcydziełem, a sama Smith, gdy chwilę później eksplodowała nowa fala, awansowała do roli matki chrzestnej punk rocka.
Nagrała jeszcze kilka płyt, balansując między natchnioną poezją, surowym rock and rollem i awangardową nową falą. Pod koniec lat 70. razem ze Springsteenem napisała wielki przebój - "Because The Night". Po czym zaszokowała wszystkich. Rockowa feministka, pierwsza kobieta, która na własnych warunkach rzuciła wyzwanie rządzonemu przez facetów rockowemu światkowi, zakochała się i dla mężczyzny - gitarzysty kapeli MC5 Freda Smitha - zamieniła się w przykładną panią domu. W domku na przedmieściach Detroit wychowywała dzieci.
Young starał się odnaleźć w nowej muzycznej epoce, ona konsekwentnie milczała. W 1988 r. wypuściła nieoczekiwanie jeden album "Dream Of Life" z niezłym singlem "People Have The Power". Poza tym nic. Była wielką nieobecną alternatywnej rewolty początku lat 90. Aż do 1994, gdy nagle zmarł jej mąż.
Przyjaciele, wokalista R.E.M. Michael Stipe i poeta Allen Ginsberg, namówili ją wtedy, żeby wróciła do muzyki. Stipe zaproponował, aby zaśpiewała na płycie R.E.M. "New Adventures In Hi-Fi". W przypadku Younga i Pearl Jam można się zastanawiać, kto bardziej skorzystał na współpracy. Tu nie ma wątpliwości. To młode pokolenie spłaciło dług, pomagając swojej idolce stanąć na nogi.
Znów występuje i nagrywa. I eksploruje popkulturowe mity, co słychać zwłaszcza na płycie "Twelve" (2007), gdzie nagrała po swojemu kilkanaście nie tylko rockowych przebojów. Wróciła też do kilku zarzuconych pozamuzycznych pomysłów. Przejrzała zbierane od lat notatki i wydała autobiograficzne "Just Kids" o czasach, gdy razem z Mapplethorpe'em byli dwójką walczących o uznanie artystów. - Gdy mieszkaliśmy w Chelsea Hotel, nieustannie zapisywałam, co się nam przytrafiło. Krótkie, czasami jednozdaniowe notki. "Obcięłam włosy Robertowi". "Poznałam Janis Joplin". "Dostałam pracę w księgarni". "Spotkałam Salvadora Dalego" - opowiada. Z tych strzępków ułożyła fascynującą opowieść, za którą otrzymała prestiżową National Book Award. I pisze dalej - jej nowa książka ma być rozgrywającym się w Europie kryminałem.
Tytuł nowego albumu "Banga" to imię psa Poncjusza Piłata w "Mistrzu i Małgorzacie". Bo jest tu bardzo wysoko: odwołania do poezji Dylana Thomasa, filmów Tarkowskiego i poglądów św. Franciszka z Asyżu. A muzyka? Od zaaranżowanego na smyczki, ilustracyjnego "Amerigo", przez rockowe piosenki w rodzaju nastrojowej "Marii" czy podniosłego "Nine", aż po rozpięte między stylistyką Velvet Underground i Nicka Cave'a 10-minutowe "Constantine's Dream". Płytę zamyka natchniona wersja... ballady Neila Younga sprzed 42 lat - "After The Gold Rush".
Robi to, co umie, jak mało kto - udowadnia, że muzyka rockowa jest sztuką przez duże S.......
Robert Sankowski

Comment

You must be logged in to comment. Register to create an account.